Nie ma nic, co trzeba by naprawiać. Wszystko pozostaje w swoim najlepszym porządku.
Nauczono cię, że jesteś ułomny, niekompletny, więc spędzasz życie na naprawianiu siebie. Nawet, jeśli udaje ci się utrzymywać wizerunek tego, który wie, że jest doskonały, w twoim wnętrzu toczy się nieustająca walka ze słabościami, których nie lubisz, i których nikt nigdy nie powinien dostrzec. Znów targał mną gniew (a powinnam być wyrozumiała dla innych), nie skończyłem projektu na czas (jestem leniem, nieudacznikiem), ważę za dużo (to nie świadczy o mnie dobrze), powiedziałam coś niemiłego o X (plotkarstwo jest obrzydliwe)… Bezlitośnie przyklejasz sobie etykietę tej/tego, któremu znów coś nie wyszło. Nawet jeśli reszta świata nie zwróciła uwagi na twój „haniebny” czyn, ty karzesz się za niego bezlitośnie pogrążając się w bezsilności i beznadziei (to nigdy się nie uda, nic się nie zmieni mimo moich wysiłków).
Masz rację. Ta droga prowadzi donikąd. Ego – twój obrońca – zareaguje gniewem, smutkiem, żalem na wszystko, co odczyta jako naruszenie twojego poczucia bezpieczeństwa. Zna na pamięć listę wszystkich krzywd, których kiedykolwiek doznałeś i wszędzie rozpozna najmniejszy przejaw tego, co znowu je zwiastuje. Twoje rodowe zobowiązania sprawią, że znów się spóźnisz, podejmiesz nieracjonalną decyzję, wejdziesz w toksyczną relację… Nie wyjdziesz z tego zaklętego kręgu dopóty, dopóki nie zaprzestaniesz samosądu. Wszystkie bezlitośnie osądzone „błędy” będą powtarzać się dotąd, aż zechcesz je otoczyć troską, akceptacją, czułością i wyrozumiałością. Aż przestaniesz trzymać się kurczowo wszystkich „powinienem” i „nie powinienem”. Kiedy czynisz wysiłek, by być takim, jakim być powinieneś, tracisz z oczu tego, którym jesteś.
To ty jesteś tym, który ma pokochać ciebie takiego, jakim jesteś. Przestrzeń na zmianę pojawia się wtedy, gdy zaczynasz patrzeć na wszystkie swoje potknięcia, porażki, słabości z czułością i wyrozumiałością. Nie ma nic do naprawiania. Wszystko jest doskonałe takie, jakie jest.